piątek, 10 listopada 2017

Muzyka alpejska

Cymbały, liry, mazanki, rebeki, kozły, szałamaje, suki biłgorajskie, barabany, dutki, regały, to tylko niektóre z instrumentów występujących w Polsce, choć dużą popularnością się raczej nie cieszą. Dzięki pracy z ich twórcami, a co ważniejsze z użytkownikami, znam je wszystkie. Pomocne też jest coroczne, warszawskie targowisko instrumentów, gdzie oprócz wyżej wymienionych można zobaczyć cuda, dziwy z całego świata: liry kreteńskie, skandynawskie nyckrelharpy, fidele, gusli, gęśle, ney’e i wiele innych.

Specjalnie więc się nie zdziwiłam, że Szwajcarzy również mają swoje tradycyjne instrumenty. Zaskoczeniem jednak była ich powszechność.

Dźwięk z gór czyli Róg Alpejski.
Każdy obcokrajowiec, który podejmie się gry na tym instrumencie zostaje automatycznie włączony w społeczność Szwajcarów. Ba, Helweci zapomną nawet o naruszeniu godzin prania we wspólnej pralni, choć w innych okolicznościach potrafią o tym, ze zgrozą, pamiętać do trzeciego pokolenia. 
Róg alpejski ma długość od 3 do 4 metrów, jest wykonany z drewna i kiedy nie był jeszcze jednym ze szwajcarskich symboli, służył komunikacji pomiędzy pasterzami. Do lat 30-tych XX wieku, wytwarzany był on tylko z drewna młodych, krętych sosen, rosnących w Alpach. Ich struktura, blisko osadzone słoje, jest bardzo pomocna przy budowie instrumentu. Obecnie można spotkać rogi jesionowe, z drzew mieszanych, a nawet z włókna węglowego.
Pierwsze wzmianki o rogu alpejskim pochodzą z połowy XVI w. Instrument pomagał zaganiać krowy do stodoły na czas dojenia, uspokajać je lub motywować do pokonania stromej drogi na wysokogórskie pastwisko. Na terenie centralnej Szwajcarii wzywał do wieczornej modlitwy, coś w rodzaju powszechnie znanego capstrzyku. 
Dzisiaj na instrumencie gra się ku uciesze zarówno Szwajcarów jak i turystów. 17 sierpnia 2013 r. pobito światowy rekord w jednoczesnym graniu na rogu alpejskim. Pod najbardziej szwajcarskim ze szwajcarskich szczytów, Matterhornem, w szranki z resztą świata stanęło 508 muzyków, a brzmiało to tak: 


Każda szwajcarska krowa ma swój dzwonek
Trycheln, Trychle, Tricheln lub Treicheln jest kolejnym z muzycznych symboli Szwajcarii. Potocznie zwany jest krowim dzwonkiem i występuje zawsze hurtowo i donośnie. Trychle widać i słychać zawsze przy transmisjach sportowych, jednak ich zastosowanie jest dużo szersze. Główną funkcją dzwonka jest... straszenie. Kiedy nad Szwajcarią zapadają długie listopadowe, a następnie zimowe noce, każdy porządny mieszkaniec górskich rejonów konfederacji wyciąga swój własny, przekazywany z pokolenia na pokolenie, egzemplarz i wspólnie z sąsiadami zniechęca wszelkie mary, zmory, nieprzyjazne duchy do zatrzymania się na dłużej w jego domostwie. 
Trycheln jest jednym z najważniejszych instrumentów podczas procesji Klausjagen w Küsnacht am Rigi (kanton Schwyz). Pochody mężczyzn, tylko mężczyzn, maszerują także w tzw. okresie Altjahrswoche, czyli w okresie zmiany roku po górskich szlakach. „Rytmiczny krok i taki sam dźwięk dzwonków w alpejskich dolinach, wioskach i osadach mają w sobie coś poważnego, archaicznego, a nawet mistycznego” mawiają Szwajcarzy.

Dzwonek jest wykonany z płata kutej blachy, dzięki temu jest lżejszy niż wersja odlewana. Jego dźwięk i strój zależy od: materiału, z którego jest wykonany, swojej wielkości, średnicy otworu, oraz spojenia. Im lepszy rzemieślnik je wykonuje, tym dźwięk jest czystrzy. Dzięki tej lekkości może być noszony przez bydło, które reaguje na dźwięki przewodnika stada i się nie rozprasza. 


Zagram Ci za 5 franków
Spośród wszystkich szwajcarskich monet 5 franków jest największe, najcięższe i jako jedyne ma swoje zastosowanie w... muzyce. Samo jednak nie wystarcza, potrzebny jest jeszcze, uwaga!, talerz. 5 franków i miska z kredensu brzmią zaskakująco. A 5 franków i consort misek jeszcze bardziej. Talerschwingen ma swoje miejsce w muzycznych tradycjach wschodniej Szwajcarii. Gra polega na wprawieniu w ruch monety, która krążąc po ściankach specjalnej miski wydaje dźwięk: b, fis lub f - w zależności od wielkości naczynia. Długość jej krążenia jest zależna od umiejętności trzymającego instrument, to on delikatnymi, prawie niewidocznymi ruchami nie pozwala monecie opaść na dno talerza. Reforma monetarna w 1968 r. wymusiła  na muzykach wymianę starej pięcofrankówki na srebrną monetę. Jak widać zawartość kruszcu ma duże znaczenie również w kulturze.


Do muzyki wygrywanej na Talerschwingen doskonale pasuje szwajcarski akordeon i jodłowanie. Ale to nadaje się już na zupełnie inną opowieść, o czym

CDN.


A o polskim targowisku instrumentów więcej informacji tutaj!

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Zrozumieć Szwajcara...

Jedną z najciekawszych pozostałości z czasów Cesarstwa Rzymskiego jakie można znaleźć w Szwajcarii jest język retoromański - czwarty język narodowy Konfederacji, urzędowy język kantonu Gryzonia (fr. Grisons, niem. Graubünden, wł. Grigione, ret. Grischun), obok niemieckiego francuskiego i włoskiego.

Do czego to jest podobne?
Na pewno nie do francuskiego, a do włoskiego raczej wizualnie. Znawcy twierdzą, że ze współczesnych języków romańskich najbardziej przypomina kataloński. Warto przy okazji zauważyć, że kataloński jest z kolei bliższy prowansalskiemu niż kastylijskiemu, znanemu powszechnie jako hiszpański.

Skąd to się wzięło?
Alpejskie doliny znajdujące się współcześnie w pd-wsch. Szwajcarii należały od początku naszej ery do rzymskiej prowincji Retia, a jej mieszkańcy mówili góralską łaciną. Ponieważ ich wioski leżały nieco na uboczu, a oni sami nie gonili za nowinkami, nie zauważyli w porę, że być może należałoby zacząć posługiwać się bardziej modnym językiem niemieckim czy włoskim. Po kilkuset latach nieuwagi zorientowali się, że nie sposób już dogadać się z listonoszem.



Ruschein, fot. J. Mikosz

A tak naprawdę nie ma takiego języka.
Stwierdzenie, że w Gryzonii mówi się po romańsku jest równie prawdziwe jak to, że w Polsce i na Słowacji mówi się po słowiańsku. W istocie retoromański to pięć rodzin dialektów różniących się od siebie jak polski od słowackiego. A teraz kluczowa informacja: różnymi odmianami tego języka posługuje się zaledwie ok. 60 tysięcy osób, czyli znacznie mniej, niż kaszubskim w Polsce czy chorwackim w Szwajcarii. Do tego znaczna część z nich przeprowadziła się do Zurychu i na codzień posługuje się lokalną odmianą niemieckiego. Nic dziwnego, że UNESCO zalicza romański do języków "zdecydowanie zagrożonych wymarciem”.

Jak się dogadać z sąsiadem?
Publikowanie aktów prawnych w pięciu dialektach byłoby wysoce niepraktyczne, a wybranie jednego z nich mogłoby kogoś urazić, więc dla potrzeb urzędowych stworzono wspólny język „gryzoński", który jest ich kompilacją. Poza oczywistymi zaletami, ma on jedną wadę: dla wszystkich jest obcy i nikt go nie używa w domu. Lokalna gazeta La Quotidiana wygląda więc następująco: najpierw wiadomości z nizin (czyli zewsząd) we wspólnym „gryzońskim", potem wiadomości lokalne w odpowiednich dialektach, potem program telewizyjny po niemiecku, a na koniec felieton po włosku.



Val Lumnezia (Dolina Światła?), fot. J. Mikosz

Co dalej?
Część Szwajcarów uważa podtrzymywanie tego języka za niepotrzebny kłopot, co powoduje na przykład, że dzieci z licznych mieszanych małżeństw zazwyczaj słyszą w domu tylko niemiecki. Z drugiej strony, jak donoszą językoznawcy, część z tych dzieci jako nastolatki odpowiada rodzicom wyłącznie po romańsku, zwłaszcza tym, którzy tego języka nie rozumieją. Ot, taki rodzaj młodzieńczego buntu. Ruch odnowy języka romańskiego, zapoczątkowany w połowie XIX w. postępuje, czego dowodem było utworzenie w 1991 roku wydziału filologii retoromańskiej na uniwersytecie we Fryburgu. Specjaliści oceniają, że przynajmniej dwie z pięciu głównych odmian języka powinny zachować się do końca stulecia.

A na koniec - współczesna twórczość retoromańska: „Wieczór nad jeziorem”, muzyka Gion Casanova, słowa Flurin Camathias, obaj panowie  z wioski Lags w dolinie Surselva. Wykonuje bliżej nieznana młodzież z nizin.
PIEŚŃ

czwartek, 13 lipca 2017

ArtBasel 2017

Połowa moich znajomych na hasło Bazylea mówi o firmach farmaceutycznych - tu swoją siedzibę ma Roche i Novartis. Druga połowa, na samo wspomnienie miasta, zaczyna mówić o sztuce. I też mają rację. Tutejszą wyższą szkołę muzyki dawnej znam od wielu lat. Podczas festiwalu Pieśń Naszych Korzeni w Jarosławiu (www) gościliśmy wielu jej absolwentów i wykładowców. Jednak dopiero w tym roku odkryłam drugą, wizualną stronę miasta i jedne z największych targów sztuki na świecie - ArtBasel.

Blue Star Linz, aut. Otto Piene

La Longue Marche, aut. Julio le Parc

Wydarzenie organizowane jest od 1970 r. Według informacji z dobrego źródła, Bazylea miała stać się salonem sprzedaży dla Biennale w Wenecji, co skraca się w zdaniu "zobaczone w Wenecji, sprzedane w Bazylei". Można by przypuszczać, że Włosi mają problem z łączeniem sztuki i komercji, co Szwajcarom zupełnie nie przeszkadza. ArtBasel odbywa się co roku i z każdym kolejnym gromadzi coraz większą liczbę wystawców i zwiedzających. W tym roku, zgodnie z informacją prasową, impreza przedstawia się następująco: 291 galerii, z ponad 35 krajów, ponad 4000 artystów i... 95 000 odwiedzających, w tym ja ;-)

Sztuka u stóp 

Jadąc na teren targów bałam się magazynowego wystawienia prac, aby pokazać wszystko, wszystkim i nie pozostawić ani skrawka pustej przestrzeni. Z tym wyobrażeniem ArtBasel horror vacui zostałam bardzo miło zaskoczona przestronnością zarówno samych hal targowych, jak i aranżacją wystawy. 

Sztuka dostępna dla każdego

W pierwszej z sal powitała mnie Błękitna gwiazda Otto Piene. Monumentalna, dostojna, zaskakująca swoimi rozmiarami i nieco przerażająca. Ta część targów oddana została w całości artystom i odbiorcom. Oprócz instalacji, rzeźb, obrazów przeznaczonych do tradycyjnego oglądania, kontemplowania, podziwiania lub krytykowania były i takie, po których można się przejść, usiąść, stać się ich częścią lub zmienić ich znaczenie. 

Instalacja Vis-à-vis, aut. Thomas Huber

Stoisko Galerii Foksal
Druga część ArtBasel była przestrzenią wybranych z całego świata galerii, od Los Angeles, Nowego Jorku, przez Paryż, Berlin, Madryt, Warszawę, Kraków, Johannesburg, Dubai po Hong Kong i Osakę. Z polskich artystów nie zabrakło prac zmarłej niedawno Magdaleny Abakanowicz. Były również reliefy Henryka Stażewskiego, obrazy Wilhelma Sasnala, rzeźby Pawła Althamera oraz inni młodsi i starsi twórcy znad Wisły. Przyznaję, na te polskie akcenty patrzyłam nieco bardziej krytycznie, niż na pozostałych wystawców. I miło jest przyznać, że poziom artystyczny, estetyczny i usługowy (kompetentna, uśmiechnięta obsługa i katalogi w kilku językach) został wysoko ustawiony. 


Magdalena Abakanowicz i jej Tłum, a w tle Mutant
Relief Henryka Stażewskiego,
z odbijającą się rzeźbą M. Abakanowicz
Część galeryjna miała to do siebie, że nie zawsze było wiadomo, co zawiśnie lub stanie po przeciwnej stronie. Dawało to czasami całkiem zaskakujące efekty, odbijające się w metalu lub szkle dzieła nabierały nowego wymiaru. Niektóre elementy można było jednocześnie podziwiać z wielu stron. Wyłaniające się fragmenty obrazów pobudzały ciekawość, a oglądający potrafili się wtopić w scenografię stając się zarówno jej żywym elementem, jak i konsumentem. W wyodrębnionych strefach można też było zamienić się w twórcę i nie miały znaczenia umiejętności. 

Pan Strażnik nie jest elementem kompozycji :-) 
Na oszołomionych ilością wystawców czekali przewodnicy, którzy wędrowali różnymi ścieżkami i dokonywali selekcji spośród wszystkich wystawionych prac. Sporo miejsca poświęcono też przyszłym amatorom sztuki. Już czterolatki miały swoją twórczo-poznawczą przestrzeń. W salach konferencyjnych można było porozmawiać, w spokojniejszych warunkach, z artystami, kolekcjonerami, marszandami czy krytykami. Miasto Bazylea prezentowało swoją codzienną kulturalną ofertę, a niedosyt zwiedzających ratowało otwarte jeszcze długo po zamknięciu targów Kunstmuseum. 

Cd. ArtBasel, wejście do Kunstmuseum

_______
Moje pierwsze kontakty z Bazyleą, to wspomniana na początku Schola Cantorum Basiliensis i jej absolwent oraz były wykładowca Benjamim Bagby. PIEŚŃ

czwartek, 15 czerwca 2017

Szwajcarska wieża Babel

Każdy, kto miał okazję jechać pociągiem z Zurychu do Genewy słyszał na pewno zapowiedzi kolejnych stacji. Najpierw po niemiecku, potem po francusku, a często również po angielsku. Ta kolejność obowiązuje jednak tylko do Fryburga, od którego pierwszeństwo ma język francuski. Jadąc z Lugano do Zurychu słyszymy niemiecki i włoski (stacja graniczna to Bellinzona). A jadąc z Genewy do Lugano (bezpośredniego połączenia nie ma) przejeżdża się przez trzy strefy językowe. Nie trzeba więc wysiadać z pociągu aby poznać różnorodność Szwajcarii, nadal jednak będzie to obraz uproszczony.

Już sama konstytucja republiki podaje dwa różne zestawy językowe. Dodany 20 lutego 1938 r. zapis rozróżnia języki narodowe: niemiecki, francuski, włoski i retoromański, od języków urzędowych: niemiecki, włoski, francuski. Głównym celem zmian było zachowanie retoromańskiego, aby nie podzielił losu chociażby łaciny czy dalmatyńskiego. Ocalały i podtrzymywany dzięki staraniom mieszkańców kantonu Gryzonia nie jest językiem jednolitym. Choć mówi nim mniej niż 1% Szwajcarów, dzieli się na wiele istotnie różniących się od siebie dialektów, dzielących się na pięć grup: sursilvan, sutsilvan, surmiran, puter i valader. Każdy z tych dialektów ma swoją historię, swoją literaturę i przekazywany jest młodszemu pokoleniu. Próba ujednolicenia przez filologów i stworzenia wspólnego "rumantsch grischun" nie powiodła się, pozostawiła jednak ślad w oficjalnej, urzędowej wersji tego języka. Lokalna gazeta zaś jest mozaiką odzwierciedlającą różnorodność tej mini społeczności.
Wielojęzyczne logo Szwajcarskich lini kolejowych
niem. SBB - Schweizerische Bundesbahnen
franc. CFF - Chemins de fer fédéraux suisses
wł. FFS - Ferrovie federali svizzere

Drugim "najmniejszym" językiem Szwajcarii jest włoski. Obowiązuje przede wszystkim w kantonie Ticino i kilku gminach Gryzonii. Gdyby jednak zapytać Włochów, to powiedzą, że jest to raczej chłopska wersja języka Dantego. Stosowane wcześniej lokalne dialekty, pod wpływem radia i telewizji coraz bardziej się unifikują. Co ciekawe, w Ticino można bez problemu porozumieć się po niemiecku, a zdecydowanie rzadziej po francusku. 

Zachodnia część Szwajcarii mówi głównie po francusku. I ze wszystkich języków obowiązujących w tym kraju jest on najbardziej zbliżony do oryginału. Ma to swoje uzasadnienie w kontaktach z Francją, nieco inną organizacją społeczno-polityczną tej części kraju, która wynika międzyinnymi z dość późnego przyłączenia się do konfederacji. Dbałość o piękno języka francuskiego wynika również z szacunku jakim się on cieszył. Jak pisze Czesław Porębski "każdy, kto chciał coś osiągnąć w życiu, kto chciał zdobyć "prawdziwe" wykształcenie, starał się nie tylko opanować francuski, ale dla ostatecznego szlifu spędzić za młodu rok w zachodniej Szwajcarii". Są jednak wyjątki, które wskazują na związki z niemiecką częścią. Lokalnemu pouster - sprzątać bliżej do niemieckiego putzen niż francuskiego nettoyer, podobnie jest z fatre (ojciec, niem. Vater, fr. père), a nawet tringuelte (napiwek, niem. Trinkgeld, fr. pointe). 

Największa i najbardziej zróżnicowana językowo jest jednak część niemiecka, a największe problemy z porozumieniem się mogą mieć... Niemcy ;-) Szwajcarzy, posługujących się na codzień Schwyzertüüsch, mają za złe północnym sąsiadom, że ich Hochdeutsch jest płynniejszy, bogatszy i lepszy. W kontaktach między obydwoma nacjami nie bez znaczenia jest również okres przed wojną i samej II wojny światowej, kiedy jednym ze sposobów walki z nazistami było m.in. językowe podkreślanie swojej odrębności. Okres ten definitywnie zakończył próby wprowadzenia wspólnego języka niemieckiego. 
Dzisiejszy szwajcarski nie jest więc językiem spójnym. Inaczej mówi się w Zurychu, inaczej w St. Gallen, inaczej w Bazylei, a jeszcze inaczej w Bernie. Bardzo prawdopodobne jest też to, że mówiący "tym samym" językiem mieszkaniec kantonu Valis nie zrozumie swojego rodaka z kantonu Zug. Inna melodia, inny zestaw samogłosek, stosowanie innych skrótów wyrazów jest powodem do dumy i określeniem własnej tożsamości.  

Jak więc porozumiewają się Szwajcarzy między sobą? 
Wbrew powszechnym opiniom nie wszyscy mówią czterema językami. Mało kto mówi trzema. Dominującym językiem jest niemiecki. Jednak jego literacka odmiana pojawia się dopiero wraz z nauką czytania i pisania. Dość wcześnie w szkole naucza się drugiego języka konfederacji (francuskiego w niemieckiej części i niemieckiego we włoskiej i francuskiej). Jest to jednak przymus, który nie wszystkim się podoba i jest dość szybko po ukończeniu szkoły zapominany. W późniejszych latach szkoły podstawowej w programie pojawia się angielski. I tą współczesną łaciną najczęściej rozmawiają ze sobą Szwajcarzy. 


karykatura porozumiewających się ze sobą Szwajcarów, 
aut. Minipeople.ch, zapożyczone z ich strony facebookowej

______
Nie ma bardziej kosmopolitycznych przestrzeni niż lotniska, a wcześniej porty. Nie ma bardziej portowej pieśni niż lizbońskie fado: PIEŚŃ

czwartek, 8 czerwca 2017

Najstarsza armia świata

Szwajcaria nie ma regularnej armii, jedyny wyjątek stanowi Gwardia Szwajcarska. To małe wojsko stanowi ok 20% ogółu mieszkańców Watykanu, podlega papieżowi i najbardziej jest znane z kolorowych, wyróżniających się z daleka ubrań. Jest też dumą kraju i marzeniem wielu małych Szwajcarów. Papież Franciszek chciał ją rozwiązać, ale fakty historyczne przekonały go, aby gwardziści pozostali w Watykanie.

Szwajcarów do Watykanu sprowadził Juliusz II, papież znany z prowadzenia kampanii wojennych i powiększenia ówczesnego państwa kościelnego m.in. o Parmę, Wenecję czy Modenę. Jeszcze jako biskup Giuliano della Rovere w Lozannie poznał sprawność i skuteczność szwajcarskich żołnierzy, a jako zwierzchnik kościoła rzymskiego chciał z nich zrobić swoją osobistą ochronę. Pierwsi gwardziści przybyli do Rzymu 22 stycznia 1506 r. Ich obecność była możliwa dzięki finansowemu wsparciu braci Jakuba i Urlicha Fuggerów i wielu zabiegom dyplomatycznym. Gwardia jest obecnie najstarszą jednostką militarną świata. 

"Tapfer und Treu" -  Dzielny i Wierny
Gwardziści już kilka lat po zamieszkaniu w Watykanie dowiedli swojej wierności. 6 maja 1527 roku do Rzymu wkroczyły niemiecko-hiszpańskie wojska cesarza Karola V. Hiszpańscy najemnicy, pomimo śmierci głównodowodzącego księcia Karola Burbona, wdarli się do Watykanu. Broniące papieża Klemensa V wspólne siły Gwardii Szwajcarskiej i resztki rzymskiego garnizonu nie zdołały powstrzymać atakujących. Dzięki tajnemu przejściu - Passetto di Borgo - pomiędzy Watykanem a Zamkiem Anioła papież zdołał uciec. W jego obronie zginęło 147 ze 189 gwardzistów, w tym komendant Kaspar Röist. 
Cesarskie wojska uczciły zwycięstwo złupieniem Rzymu. Papież ostatecznie został zmuszony do poddania się, co nastąpiło miesiąc później. Ograniczone zostało terytorium państwa kościelnego, populacja wiecznego miasta spadła z 55 do 10 tysięcy mieszkańców, zakończyła się rzymska epoka Odrodzenia, a gwardia opuściła Watykan i przywrócona została dopiero w 1548 r. przez papieża Pawła III. 
Na pamiątkę tego wydarzenia 6 maja ustanowiony został świętem Gwardii szwajcarskiej, przyjmowane są wtedy przysięgi nowych rekrutów i odbywa się parada weteranów.


Spalenie Rzymu, 1527 r. Johannes Lingelbach


Innym ważnym punktem w historii Gwardii jest rewolucja francuska. Szwajcarzy stanowili również osobistą ochronę króla Francji. Podobnie jak w XVI w. w obronie papieża, tak i 10 sierpnia 1792 r. stanęli w obronie króla Ludwika XVI podczas szturmu rewolucjonistów na pałac Tuileries. Ludwik, który schronił się w budynku zgromadzenia narodowego dał rozkaz zaprzestania walki. Niestety, wydany on został za późno. Tego dnia zginęło 760 żołnierzy. Do dzisiaj, kiedy we Francji świętuje się zwycięstwo, w Lucernie przy pomniku umierającego lwa wspomina się poległych. 
W wyniku wydarzeń we Francji i niezgody papieża Piusa VI na zapisy Konstytucji cywilnej kleru oraz Deklaracji praw człowieka i obywatela nastąpiła eskalacja konfliktu pomiędzy państwem kościelnym a nowymi władzami znad Loary. Doprowadziło to ostatecznie do aresztowania papieża w 1798 r. Gwardia została rozwiązana i ponownie przywrócona przez jego następcę, kiedy ten mógł powrócić do Rzymu w 1801 r. 

Dziś
Obecnie Gwardia Szwajcarska liczy 110 członków. W jej szeregi mogą zostać przyjęci tylko i wyłącznie: mężczyźni, obywatele Szwajcarii, katoliccy kawalerowie, którzy ukończyli 19, a nie przekroczyli 30 roku życia, przeszli szwajcarskie przeszkolenie wojskowe i mają minimum stopień sierżanta, mierzący co najmniej 174 cm. Służba trwa dwa lata, ale może zostać przedłużona. Zadaniem gwardii jest osobista ochrona papieża, również podczas podróży zagranicznych, zapewnienie bezpieczeństwa na terenie Watykanu i pełnienie straży przy bramach wjazdowych do państwa. 

Wielobarwny strój galowy został zaprojektowany w 1914 r. przez komendanta Julesa Reponda na wzór stroju renesansowego. W zależności od stopnia i pełnionych danego dnia funkcji gwardziści są zobowiązani do noszenia poszczególnych elementów, np. białych rękawiczek podczas pełnienia służby w stołówce. Nieco mniej znany jest strój zwany piccola tuneta - w wolnym tłumaczeniu uniform mniejszy. Zaprojektowany również przez Reponda, jest koloru szaro-niebieskiego z białym kołnierzem. Noszony przy okazji musztry, służby nocnej i przy wejściu do kościoła św. Anny. 

Pierwowzór stroju, źródło: guardiasvizzera.va

Do tradycyjnego uzbrojenia gwardzisty należy miecz i pancerz. Halabarda jest orężem paradnym, noszonym tylko przez niższych stopniem. Gdyby jednak dzisiaj cokolwiek zagrażało życiu papieża, ta mini armia użyje jak najbardziej współczesnej broni palnej, wykonanej oczywiście w Szwajcarii.

Wśród wielu zasad, które obowiązują żołnierzy jest również zakaz robienia selfi w pełnym umundurowaniu.

________

Z pieśni Gwardii Szwajcarskiej:
Our life is a journey
Through winter and night,
We look for our way
In a sky without light.








czwartek, 1 czerwca 2017

Gość w dom

Jako Polacy mamy różne cechy, ale chyba jedną z najbardziej lubianych, nawet przez nas samych, jest gościnność. Uginające się od jedzenia stoły, otwarte drzwi, chęć pomocy, a nawet same przysłowia ludowe, mówią wiele o naszej serdeczności nawet dla niespodziewanych gości.

Bardzo się zdziwiłam, kiedy kilka tygodni temu znajome niemieckie małżeństwo zestresowało się bardziej niż ja informacją, że za kilka godzin wpadnie do nas i przenocuje przyjaciel naszych przyjaciół. Powodów ku temu było kilka: bo się nie zapowiedział, bo nie ma nas jeszcze nawet w Szwajcarii (fakt, byliśmy jeszcze w centrum Bawarii), bo nic nie jest przygotowane i w ogóle to tak się nie robi!

Rzeczywiście, w moim rodzinnym domu drzwi były otwarte zawsze dla każdego. Bliskość dworca kolejowego powodowała, że w oczekiwaniu na pociąg, lub gdzieś po prostu po drodze, każdy mógł się u nas zatrzymać. Podczas studiów z takich domów korzystałam sama, podróżując po całej Europie. I nigdy nie miało znaczenia, że z niektórymi osobami po raz pierwszy w życiu widzę się w ich własnym domu, prosząc o nocleg jako koleżanka, przyjaciółka lub krewna kogoś, kogo gospodarz zna. Wychowana w ten sposób zdziwiłam się obiekcjami G&A, którzy sami są bardzo otwartymi osobami. Zaczęłam więc sprawdzać, co o gościnności w ich własnych ojczyznach mają do powiedzenia moi międzynarodowi i szwajcarscy koledzy. 

Byłam w pobliżu, to zapukałam
Bez zapowiedzi, na kawę, herbatę można wprosić się niemalże wszędzie, a stopień gościnności zależy od bliskości relacji między osobami. I choć w Kazachstanie mówi się, że niespodziewani goście są gorsi niż Tatarzy, to zanim gość ściągnie płaszcz, "woda w samowarze" już się gotuje. Podobnie jest w Ameryce Łacińskiej, we wszystkich krajach basenu Morza Śródziemnego, Islandii, Czechach i Słowacji, oraz w Holandii na południe od rzeki Moza. Dość często do kawy znajdzie się też coś słodkiego.
W Szwajcarii bywa różnie. Połowa z moich lokalnych rozmówców potwierdziła, że najbliższa rodzina i przyjaciele mogą wpaść bez zapowiedzi. Byli jednak i tacy, którzy zawsze, niezależnie od stopnia koligacji, muszą umawiać się na wizytę wcześniej (sporadycznie nawet dużo wcześniej). W obu przypadkach niechętnie odbierani są dobrzy, ale jednak niezbyt bliscy spontaniczni znajomi. Podobnie opowiadali o sobie Niemcy i Austriacy.

Macie coś do dobrego do zjedzenia
Nieoczekiwane odwiedziny w czasie posiłków już nie są tak miło odbierane. Zdecydowanie nie można tego robić w Szwajcarii, w której do stołu siada się o określonych porach, może nie ustawowo, ale zwyczajowo na pewno: obiad - 12:00, kolacja - 19:00. Poza tym mieszkańcy Helwecji raczej spotykają się w restauracjach. 
W krajach niemieckojęzycznych nawet na umówionego, wspólnego, grilla przynosi się, samemu pilnuje i zjada tylko własne jedzenie.
Intruzów nie lubią też Holendrzy, szczególnie ci z północy. Jak wspomniała mi M. (Holenderka z pogranicza niemiecko-, belgijsko-holenderskiego) za rzeką Waal mieszkają protestanci i mają swój uporządkowany świat. Tam też, w przeciwieństwie do dużej części świata, zapraszając znajomych na kawę serwuje się każdemu tylko jedną porcję ciasta, podaną od razu na talerzyku. I nie ma szansy na dokładkę.
Ciekawą historię usłyszałam od Amerykanki, która u siebie w domu skonfrontowała się z polską nieśmiałością. Po wizycie swojego gościa dowiedziała się, że w naszym, polskim zwyczaju jest najpierw trzykrotnie odmówić jedzenia, nawet jeśli jest się głodnym. Ona spytała tylko raz, po odmowie uznała, że spełniała obowiązki gospodyni, a gość po stosownym czasie wyszedł z pustym żołądkiem, bo wstyd mu było się przyznać, że chętnie coś by zjadł.
Mieszkańcy południa Europy, Wschodu i Ameryki Południowej jeśli pozwala na to potrawa, albo doleją wody do rosołu, albo obiorą dwa ziemniaki więcej. W Polsce, Macedonii, Kazachstanie i Chinach odwiedzani potrafią wyciągnąć na stół prawie wszystko, co ukrywa się w lodówce. A kiedy gość już się turla, Włosi stawiają dopiero główne danie.

Nocleg
Przenocowanie kogoś nieoczekiwanego, to już kwestie indywidualne. Wysłuchując moich rozmówców nie znalazłam na to żadnej, geograficznej reguły. Jest jednak pewna korelacja z tymi, którzy ruszali (lub ruszają) w podróż autostopem, z przewodników korzystają sporadycznie, a hotele są im zupełnie obce.
Pewna regularność pojawiła się za to w krajach anglosaskich, w których nawet zapowiadanych wcześniej gości pod swój dach przyjmuje się tylko mając pokój gościnny, najlepiej z gościnną łazienką.

Moi rozmówcy nie są grupą reprezentatywną. Wszystkie przytoczone wypowiedzi i uwagi pochodzą od rodowitych mieszkańców poszczególnych krajów. Nawet jeśli wydają się być stereotypami, to zostały one ustalone przez samych tubylców. Jak zawsze jednak otwartość na drugiego człowieka to sprawa indywidualna. W trakcie wypytywania znajomych usłyszałam opowieść o Szwajcarce, która zaprosiła poznaną podczas konferencji koleżankę do siebie do domu i gościła ją przez tydzień. Była też mowa o pewnej Kazaszce, która zawsze miała przygotowany kapelusz i parasol, i w przypadku niezapowiedzianych wizyt z uśmiechem na twarzy witała swoich gości mówiąc "jak dobrze, że jesteś, szkoda, że właśnie wychodzę". 

________
Kiedy myślę o gościnności w muzyce, to od razu przypomina mi się zaproszenie na kolację, które Don Giovanni skierował do Komandora. Zaproszenie, które nie skończyło się dobrze dla zapraszającego. Scena zaproszenia znaleziona dzięki uprzejmości i wiedzy Upiora w Operze.


poniedziałek, 29 maja 2017

Dziecko na lotnisku

Zmiana kraju zamieszkania zmieniła też nasz sposób docierania na rodzinne uroczystości, święta czy po prostu odwiedziny. Najszybciej przemieszczamy się samolotem, najczęściej rodzinnie. I choć 5-letnia Jej Maleńkość nie ma jeszcze karty "frequent flyer", to już dość często odwiedza lotniska, najczęściej to zuryskie, a zaraz potem warszawskie. W tak młodym wieku ma się pewne przywileje, o które czasami trzeba zapytać np. obsługę lotniska Okęcie. 

Rzecz wydarzyła się 14 maja br. Na lotnisku mieliśmy pewne problemy z ustaleniem pierwszeństwa dla rodziców z dziećmi. Po przylocie do domu opisałam, co i jak się wydarzyło, a po kilku dniach dostałam odpowiedź obsługi Okęcia. Ponieważ sprawa dotyczy nie tylko mnie i mojej rodziny, przenoszę oba listy (i tak już publiczne) tutaj. Wszystkim podróżującym z maluchami życzę bezstresowych kontroli, a obsłudze lotniska bardzo dziękuję za reakcję i pełną odpowiedź. 

EDIT: 30 lipca 2017
Pomimo pouczeń pracownicy Lotniska Chopina nadal nadużywają swoich uprawnień. Asystenci PRM - osoby, które są na każdym lotnisku aby, jeśli się to zgłosi, pomagają osobom z ograniczoną mobilnością i dzieciom podróżującym bez rodziców - w kolejce z priorytetem dla rodziców z małymi dziećmi, kobietami w ciąży i niepełnosprawnymi nie mają pierwszeństwa przed wyżej wymienionymi. Niestety, ani ci asystenci, ani pracownicy kontroli bezpieczeństwa tego nie wiedzą. 


Drogie Lotnisko Chopina, 

dość często Cię odwiedzamy. Jesteś położone blisko centrum. Fajny, wygodny dojazd. Przestronnie, jasno, czysto i międzynarodowo. Dodana kilka miesięcy temu strefa kiss&fly też się sprawdza. Najczęściej obsługa jest miła i uprzejma. 

Jest tylko jeden punkt, w którym utykamy regularnie, a dziś prawie na amen - kontrola bezpieczeństwa. Tak się składa, że podróżujemy z dzieckiem. Nie zawsze to widać na pierwszy rzut oka, ale dodam, że z niepełnosprawnym dzieckiem. Ustawiamy się więc grzecznie w pierwszej bramce po lewej stronie, gdzie ustawiona jest wielka, pomarańczowa tablica z informacją o pierwszeństwie dla: rodziców z dziećmi, z dziećmi na wózkach i dla niepełnosprawnych. Z opisanych wyżej spełniamy aż dwie trzecie warunków. Jest to też jedyna kolejka, w której możemy się ustawić przy całej kontroli, bo tylko tu macie urządzenia do sprawdzania płynów przewożonych w większej ilości.


Zdarza się, nawet dość często, że stoją w tej kolejce również pasażerowie bez dzieci, bez wózków, bez orzeczenia o niepełnosprawności. OK, kiedy wszystko zajęte, a tu niedużo pasażerów niech będzie. Jeszcze nigdy nie prosiliśmy o przepuszczenie, ani nie wykazywaliśmy naszych praw. W końcu wszyscy jesteśmy ograniczeni czasowo. A my już mamy opracowany i wielokrotnie przećwiczony system przechodzenia przez bramki, aby nie blokować innych i sobie nie utrudniać. 


Problemy pojawiają się jednak kiedy Wasi pracownicy, asystenci osób niepełnosprawnych wymijają nas, ustawiają się do tej samej bramki i nie zwracają na nas jakiejkolwiek uwagi. Drogie Lotnisko Chopina, niestety 5 lat regularnej fizjoterapii, cierpliwości, wyrzeczeń, wielokrotnych wizyt w szpitalach nie spowoduje, że stojąca wreszcie na własnych nogach niepełnosprawna dziewczynka, oparta o mamę uskoczy jak rącza gazela. Nie zrobię też tego ja, jedną ręką trzymająca dziecko, drugą bagaż podręczny, trzecią ściągany płaszcz, marynarkę lub zegarek, a czwartą... Nie ma szans! Poinformujcie więc proszę swoich pracowników- asystentów, że przejeżdżanie wózkiem inwalidzkim po palcach, piętach, szturchanie łokciami po plecach do przyjemnych nie należy. 


Ale, dlaczego piszę o tym dopiero dzisiaj? Bo dzisiaj, to naprawdę daliście czadu. Nasza priorytetowa, i jak zaznaczyłam wyżej, jedyna dla nas linia, została całkowicie zablokowana przez Waszych asystentów, którzy z jakiegoś powodu uważają, że jest jakaś gradacja priorytetów i oni są primus inter pares. Wjeżdżają na początek kolejki, tuż przed bramką. Potem robią dokładnie to co my: wykładają bagaże, ściągają paski, zegarki, saszetki, jak trzeba buty. Przechodzą przez bramkę i nie oglądają się na nas. I tak jeden za drugim, jeden za drugim i kolejny - dziś cztery! A my, uprzywilejowani, z marudzącymi dzieciakami, ewentualnie obtłuczonymi przez Waszych asystentów, czekamy na swój priorytet 5, 10, 15... dodatkowych minut. A potem jeszcze zirytowana całą sytuacją strażniczka wyładowuje na nas swoje frustracje, bo to wszystko tak wolno idzie.


Po przylocie do domu zaczęłam szukać na Waszej stronie regulaminu i ustaleń jak to w tej naszej, jedynej, bramce wygląda. I wiecie co, znalazłam tylko informacje, że osoby z małymi dziećmi zapraszane są poza kolejnością (wasza strona, zakładka usługi/dla dzieci). Nie znalazłam za to żadnej informacji o pierwszeństwie pasażerów zamawiających asystę przed dziećmi i niepełnosprawnymi. Jeśli się mylę, to wskażcie mi taki punkt. Jeśli takiego nie ma, to kolejnego wózka z asystą już nie przepuszczę.


___________________ Odpowiedź Lotniska

Szanowna Pani, jest nam bardzo przykro z powodu opisanej sytuacji. Przeprowadziliśmy postępowanie wyjaśniające w tej sprawie i po analizie zapisu z telewizji przemysłowej Lotniska Chopina przyznajemy, że asystenci PRM trzy razy wymusili przejście poza kolejnością wraz z osobami towarzyszącymi. Powyższe postępowanie było niezgodne z „Kodeksem dobrego postępowania przy obsłudze naziemnej osób niepełnosprawnych oraz osób z ograniczoną sprawnością ruchową na Lotnisku Chopina w Warszawie” (https://www.lotnisko-chopina.pl/.../kdp-PRM-01%20Kodeks... ).
Asystent PRM zobowiązany jest stanąć na końcu kolejki. Taki sam priorytet jak PRM (z asystą lub bez) mają rodziny z małymi dziećmi, kobiety w ciąży i osoby starsze o ograniczonej mobilności. Asystenci PRM nie mają w kolejkach pierwszeństwa przed takimi osobami.
W takiej sytuacji nie miała Pani obowiązku przepuszczania asysty PRM, decyduje kolejność zgłoszeń.
W związku z tym proszę przyjąć nasze przeprosiny za zachowanie ww. asystentów. Zgłoszony przez Panią problem zostanie objęty szczególnym nadzorem ze strony zarządzającego lotniskiem, a odpowiedzialni pracownicy pouczeni w kwestii właściwego postępowania



__________ Dopisek z dnia 30 lipca 
Lotnisko Chopina, po poprzednich przygodach z asystentami wysłaliście mi uprzejmą odpowiedź, że "asystenci PRM nie mają w kolejkach pierwszeństwa przed osobami niepełnosprawnymi oraz osobami z ograniczoną sprawnością ruchową" (wasza odpowiedź z 14 maja br.) Napisaliście również, że "Zgłoszony przez Panią problem zostanie objęty szczególnym nadzorem ze strony zarządzającego lotniskiem, a odpowiedzialni pracownicy pouczeni w kwestii właściwego postępowania."
Dzisiaj po raz pier
wszy od maja ponownie wylatywałam z Okęcia. I Państwa pracownik - Damian Pracz, pomimo zwrócenia mu uwagi wymusił jednak pierwszeństwo, twierdząc, że: a) takowe posiada; b) od trzech lat pracuje i od trzech lat zawsze tak przekracza security check; c) już przy wejściu na pokład (asystował pasażerom z tego samego lotu co ja) stwierdził, że mnie nie widział.
Możecie ponownie sprawdzić na monitoringu - przejście przez kontrolę bezpieczeństwa ok. godz. 13.46.
Nie zareagowali również inni pracownicy lotniska, twierdząc, że asystent ma rację i, że jest to napisane na pomarańczowej tablicy przy linii priorytetowej, co jest po prostu kłamstwem.
Podsumowując, w ciągu dwóch miesięcy nie udało Wam się "pouczyć" pracowników. Państwa asystent ponownie wymusił pierwszeństwo, co tym razem było jeszcze trudniejsze bo podróżowałam sama z niepełnosprawnym dzieckiem. Niestety nie zostałam potraktowana poważnie, a Państwa pracownicy dodatkowo próbowali wprowadzić mnie w błąd.
Latamy często, a nawet bardzo często, z takim zachowaniem, obojętnością pracowników, brakiem empatii i nie poszanowaniem własnych reguł nie spotkaliśmy się do tej pory na innych lotniskach.


czwartek, 18 maja 2017

Podatnik vs Petent cz. 2

Z porównywaniem polskiego i szwajcarskiego urzędu skarbowego jest trochę jak pewnym żydowskim dowcipie.

Przy ścianie płaczu modlą się pan Rothschild i Goldman. Ich modlitwę co chwila przerywa płacz Mojszego.
- Mojsze - pytają - a czy Ty nie mógłbyś płakać nieco ciszej?
- Panie Goldamn, jak ja mam nie płakać, kiedy u mnie wielki problem.
- A jaki Ty masz znów problem?
- Bo ja jutro muszę spłacić 100 szekli długu. Jeśli nie, to wyrzucą nas z domu.
Pan Rothschild sięgnął do portfela, wyciągnął 100 szekli - Masz Mojsze i idź sobie, my się tu o większe pieniądze modlimy.

Rolą urzędnika skarbowego w Szwajcarii nie jest więc wyszukiwanie problemów, ale rozwiązań dla podatnika aby ten mógł się rozwijać i płacić podatki. 

Zacznijmy więc od tego, że od obywatela Szwajcarii, zwykłego Herr Schmidta, nie pobiera się podatków w ciągu roku. Dostaje on swoją pensję w całości. A jeśli pracuje w szwajcarskiej firmie, to pod koniec roku często dostaje swoją "trzynastkę", która przeznaczana jest na pokrycie zobowiązań wobec fiskusa. 
Nasz bohater składa deklarację, ale podatek jest wyliczany już przez urząd, który w ciągu kilku miesięcy odsyła informację o wysokości należności. Gdyby jednak Herr Schmidt miał trudności z dostarczeniem dokumentów na koniec kwietnia, może poprosić o przesunięcie terminu składania nawet do listopada. A urząd tutejszy zawsze się na to zgadza. 

Aby nie było aż tak pięknie, w Szwajcarii obowiązuje podatek majątkowy, dlatego do deklaracji należy wpisać również swój majątek, stan kont na koniec roku, nieruchomości, udziały w firmach itp. W zależności od łącznej wartości aktywów, podatek wynosi - dla kantonu Zug - od 0,05% do 0,2%. 
Dokładne stawki można znaleźć TUTAJ . Wysokość podatku jest różna i ustalana indywidualnie dla każdego z kantonów. 

Gdyby wyliczenia urzędu się nie zgadzały, podatnik ma prawo odwołać się od decyzji. Może np. pójść do urzędu i pracownika tegoż spytać o to "jak może zaoszczędzić na podatkach?", a urzędnik zdając sobie sprawę, że jego rozmówca nie chce płacić najwyższych podatków, może mu doradzić jak je zmniejszyć. Rolą urzędnika nie jest obciążanie płacących, ale postępowanie zgodne z obowiązującym prawem. Interes obywatela nie jest zatem sprzeczny z interesem państwa . 

Urzędnik może więc doradzić różnego rodzaju odliczenia od podatku, w tym odliczenie wynajmu mieszkania, edukacji dzieci, podnoszenia własnych kwalifikacji, albo jeszcze ciekawiej - posiłków jedzonych poza domem. Tak, pracując w innym kantonie niż się mieszka i nie mogąc wrócić do domu na obiad, zalicza się zakupiony posiłek do kosztu uzyskania przychodu. Nawet w tak drobnych sprawach państwo dba o swoich obywateli. 

Cymesem jednak w całym systemie jest możliwość zmiany stawek podatkowych przez samych obywateli. Niezadowolony Herr Schmidt stwierdza, że stawka 11% jest zbyt wysoka. W zależności od tego jakie chce zmienić podatki zbiera podpisy od swoich znajomych, ich znajomych i znajomych znajomych jego znajomych. Dla złożenia wniosku o dokonanie zmian gminnych potrzebuje poparcia 10% ogółu głosujących, dla kantonalnych 3 000, a dla federacyjnych 50 000 podpisów. Odpowiednia rada wydaje swoją rekomendację (na tak lub na nie) z uzasadnieniem i propozycja pana Schmidta jest poddawana ogólnemu głosowaniu.

W tym miejscu przechodzimy do szerokiego tematu szwajcarskiej demokracji, ale o tym 
CDN.

czwartek, 11 maja 2017

Podatnik vs Petent cz. 1

Niezależnie od aury i tego czy wiosna przyszła, czy nie przyszła, niezależnie od miejsca zamieszkania deklaracje podatkowe trzeba składać. 

W Szwajcarii tak samo jak w Polsce termin złożenia dokumentów przypada na koniec kwietnia. Występują jednak pewne różnice na linii urzędnik - podatnik, które sprawiają, że po wyjściu z urzędu nadal można czuć się człowiekiem.

Opowieść pierwsza - petent
Ze szczególną dedykacją dla III US Warszawa Śródmieście.



W tym roku musiałam dostarczyć swój PIT AD2016 do Polski. Tak się złożyło, że jako nierezydent składam deklaracje dokładnie w tym samym urzędzie, w którym składałam je przez ostatnich kilka lat mieszkania w kraju.  
Jedyny problem (przed przyjściem do urzędu tylko jeden!) polegał na tym, że jako nierezydenci, nie możemy rozliczać się z Najdroższym z Mężów wspólnie. 
Każdy z nas składał swój własny pit. Mój był zwykły, skromny pit 36, w którym królowała jedna jedyna umowa o dzieło i rozliczenie najmu mieszkania. Umowa o dzieło była tak niewielka, że podatek podlegał w całości zwrotowi. Dodatkowy element stanowił załącznik z numerem konta dla zwrotu podatku. Taki sam załącznik składałam przy picie męża. 

Zadowolona, że po latach składania walizki dokumentów mam tylko 6 stron, podchodzę do okienka z tą optymistyczną, szwajcarską uśmiechniętą miną i mówię - dzień dobry! Na co słyszę jakże typowe
- A CO TU JEST TAK DUŻO ZAPów?!
Pani nie czekając na moje wyjaśnienia, przerzuca kartki obu naszych zeznań i sama sobie wyjaśnia, że widzi rozliczenia dwóch osób. Po chwili rzuca:
- A CO TO ZA UMOWA?!
Więc wyjaśniam, nadal jeszcze z uśmiechem, że praca zlecona i wykonana w Polsce.
Zeznanie kartkowane jest dalej i wreszcie jest kolejny trop
- ALE NA TO KONTO NIE ZWRÓCIMY PANI PIENIĘDZY!
Uśmiech, gdzieś po drodze się ulotnił. Wróciły wszystkie "sympatyczne" wspomnienia związane z III Urzędem Skarbowym Warszawa Śródmieście. Odpowiadam więc dziecięcym pytaniem:
- Dlaczego?
- BO TO JEST KONTO PANI MĘŻA! - Tu pani ma oczywiście rację, ja jestem tylko pełnomocnikiem.
- Więc? Dopytuję ja.
- NIE MOŻE PANI ZWRÓCIĆ PODATKU NA KONTO MĘŻA
- A czy może mi pani powiedzieć na jakiej podstawie?
- MOŻE SIĘ PANI SPYTAĆ W KSIĘGOWOŚCI!
- Ale jak nie mam innego konta bankowego w Polsce? Przelejecie państwo na rachunek w innym kraju
- TO MOŻE PANI ODEBRAĆ W GOTÓWCE W URZĘDZIE, W KASIE!

Ostatecznie oba zeznania udało mi się zostawić w okienku. Jednak kierowana ciekawością poszłam do księgowości zapytać o podstawę prawną. 
Wchodzę, wyjaśniam co i jak, i że zostałam tu przysłana z dołu. Na co słyszę odpowiedź już spokojniejszą:
- Oczywiście, że US nie może przelać pieniędzy na konto męża.
- Ale dlaczego? Znów ta dziecięca ciekawość poznania świata od podszewki.
- Bo to by była darowizna.
- ?!? 
- A jeśli mąż ma podatek do zapłaty, to może pani przeksięgować środki.
- I to już nie będzie darowizna?
- Nie, może pani napisać oświadczenie...
- Ale mąż nie ma niedopłaty.
- To nie możemy zwrócić podatku na konto męża.
- A na jakiej podstawie? 
- Proszę iść do NIPów, tam pani się dowie!

Jakiekolwiek dobre samopoczucie sprzed wizyty w Urzędzie ulotniło się, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia. Do działu NIP już nie poszłam. Sama w ordynacji podatkowej doczytałam, że rzeczywiście nie mogę podać konta innego niż moje, nawet jeśli z mężem nie mamy rozdzielności majątkowej. Problemu by nie było:
- gdybyśmy mogli złożyć wspólne rozliczenie
- lub gdyby mąż miał niedopłatę

Konia z rzędem, ba nawet i królestwo, temu kto wyjaśni mi różnicę. 

Kwestia ganiania podatnika, tj petenta od drzwi do drzwi, aby sam się dowiedział i "TEN MIŁY TON OBWIESZCZANIA" obsługiwanemu nie są już regulowane prawem. Poziom kompetencji też nie. 
Pozostaje wyjaśnienie, dlaczego podkreślam, że jest to III US Warszawa Śródmieście. Ten urząd słynnie z tak wyjątkowego traktowania podatników. Znajduje się w pierwszej trójce urzędów, pod względem składanych do Izby Skarbowej skarg: na opieszałość, na błędy pracowników, na utrudnianie postępowania, nadużywanie władzy itp. A my mamy to nieszczęście, że jemu podlegamy. 

A jak wygląda obsługa w Szwajcarii? O tym już w drugim odcinku.

czwartek, 4 maja 2017

Psotny kwiecień

April, April, macht was er will. 
Po naszemu: kwiecień plecień, bo przeplata, trochę zimy, trochę lata.

Wróciliśmy do Baar. Do miasteczka, gdzie jeszcze o poranku 15 kwietnia, tuż przed odlotem do Polski, cieszyliśmy się z wiosennego słońca. Zmarźnięci po warszawskiej aurze, mieliśmy zamiar ogrzać się na alpejskich stokach podziwiając zielone łąki i opadające kwiaty czereśni. O, jakże nierozważne było nasze myślenie. Otrzymaliśmy lekcję, że zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie kwiecień jest nieobliczalny.


13 kwietnia


Pomiędzy dworcem, a domem (tak ok. 500 m.) zastaliśmy - wcale niemałe - hałdy śniegu, a dookoła lśniły otulone białą puchową warstwą stoki. Najsmutniejszy widok stanowiły jednak zniszczone drzewa, których gałęzie pełne zielonych liści nie wytrzymały naporu śniegu. Wróciliśmy w sobotę, a w poniedziałek jeszcze trwało sprzątanie.


29 kwietnia


Po ogarnięciu rozpakowywania, prania, wieszania, prasowania, a w międzyczasie sprzątania i gotowania (z pomocą rodziny), ruszyłam w mieścinę, aby posłuchać plotek i dowiedzieć się, czy ten śnieg to przypadek. I już wiem, że również i tutaj: Pankracy, Serwacy, Bonifacy [to] źli na ogród chłopacy. Są więc zimni ogrodnicy i jest zimna Zośka. Starsze pokolenie Szwajcarów wie, a młode dopiero przy okazji takich kwietniów się dowiaduje, że wszelkie chochoły ściąga się dopiero w połowie maja. A potem, to już tylko lato, które według Böögga ma nadejść szybko i być długie :-)