sobota, 13 lipca 2019

Opowieści z podróży

Zdarza mi się, że poniedziałek zaczynam w Monachium, w środę ląduję w Mediolanie, by weekend zakończyć w Brukseli. Nowe spotkania, nowe przygody, mogą prowadzić do ciekawych sytuacji:

I.

O tym jak stewardesa "zagotowała" się sama ;) 
Lot Bruksela - Zurych, linie Swiss International, po godzinie 20:00.
Szefowa personelu pokładowego na początku lotu wygłosiła standardowe powitanie. Zrobiła to w czterech językach: niemieckim, angielskim, flamandzkim i francuskim, dając jednocześnie pasażerom znać, że w razie potrzeby członkowie jej ekipy są w stanie pomóc w jednym z tychże narzeczy.
Lot przebiegał spokojnie. Z racji na porę: część pasażerów spała, część czytała, część rozmawiała, część próbowała zgadnąć czy to po prawej to Luksemburg czy Strasburg. Wylądowaliśmy i ponownie włączono mikrofon, aby przypomnieć o konieczności pozostawienia zapiętych pasów do zatrzymania się samolotu, życzyć udanego pobytu w Zurychu lub dalszej miłej podróży.
Zaczęło się po niemiecku, ale w połowie wypowiedzi coś się stało i szefowa personelu przeszła na flamandzki, wzbudzając wśród samoładującego się bagażu, czyli pasażerów, powszechny entuzjazm i została nagrodzona brawami.
Mikrofon zamilkł na dłuższą chwilę. Po włączeniu słychać było rozbawionych członków załogi, a dzielna stewardesa tłumiąc śmiech próbowała przebrnąć przez zdanie "Ladies and Gentlemen welcome to Zurich...". Nie zdołała. Entuzjazm pasażerów zmienił się w aplauz i tylko z konieczności siedzenia z zapiętymi pasami nie przeszedł w owację na stojąco.
Pomimo braku angielskiej wersji wszyscy bezpiecznie wysiedli z samolotu, serdecznie żegnając się z załogą.

II.

W ciągu doby trzy razy lotnisko. Trzy przejścia przez bramki. Trzy razy zostałam wytypowana do dodatkowej kontroli. Strażniczka na moje pytanie dlaczego, odpowiedziała: proszę się nie martwić. Panie z reguły piszczą. Statystycznie piszczą dużo częściej niż panowie. 

III.

Mediolan, restauracja specjalizująca się w owocach morza, każdy stolik zajęty. Ba! Zajęte każde krzesło. Z wyjątkiem nas i chińskiej pary przy sąsiednim stoliku sami tubylcy.
Podane dania cieszą oko i podniebienie, a cudownym zapachem rozkoszuje się węch.
Nasz chiński sąsiad zamówił dokładnie to, co ja, miskę grillowanych frutti di mare: kalmary, ośmiorniczki (tak, ośmiorniczki), krewetki, langustynki.
Podchodzi kelnerka, pyta czy wszystko w porządku. Z sąsiedniego stolika pada pytanie:
- Czy mogę dostać do tego jakiś sos?
W restauracji zapanowała głucha cisza. Widelce zamarły w połowie drogi. Oddechy zostały wstrzymane. Ani jeden włos nie śmie drgnąć.
- Sos? - pyta kelnerka
- Tak, na przykład ketchup.
Atmosfera robi się gęsta niczym zredukowany sos.
- Ketchup? - dopytuje kelnerka
- Tak albo majonez.
Kelnerka nie mrugnęła nawet okiem, w końcu niedaleko przebiega szlak turystyczny Mediolanu.
- Normalnie podajemy tylko cytrynę, ale jeśli Pan sobie życzy podamy ketchup i majonez.
Widelce powoli opadają, odzyskane głosy zaczynają po cichu szwargotać po włosku: ketchup, słyszałeś... Barbarzyństwo... Turyści... Sos chciał... cały smak straci...
Sytuacja powoli wraca do normy.


IV.

Romans na lotnisku Chopina!
Kolejne lotnisko, kolejna bramka, kolejna dodatkowa kontrola, samolot opóźniony o dwie godziny. Siedzę, piję kawę. Z braku miejsc dosiada się do mojego stolika Francuz. Ja czytam przygody detektywa Boscha, on menu. 
W pewnym momencie uśmiechnięty mówi do mnie:
- Żabko!
- Słucham?!
- Żabko! - i uśmiecha się szerzej.
- Przepraszam, czy Pan mówi do MNIE?!
- Yes! Do you like my Polish?
- Nie, i nie podoba mi się skracanie dystansu.
W tym momencie pojawia się zaskoczenie na twarzy mojego rozmówcy:
- A co ja powiedziałem?
- „Żabko”! Ten sam poziom co Honey, Baby. Raczej do bliskiej osoby.
- No, no, no (z pięknym francuskim akcentem), żabko, jest tu. - I wskazuje mi pozycje w menu.
Czytam i...
- jabłko, tu jest napisane jabłko!