czwartek, 2 lutego 2017

Patriotyzm jak oddech.

Kiedy kończyłam archeologię, bardzo chciałam napisać pracę magisterską z limesu rzymskiego. Czyli z granicy pomiędzy cywilizowanym, zharmonizowanym, rozwiniętym wysoko kulturalnie i gospodarczo Cesarstwem Rzymskim, a rozdrobnionym, ubranym w skóry i mieszkającym po lasach Barbaricum. Już wtedy uważałam, że granica ma w sobie coś interesującego. Wytwarza się na niej specyficzny mikroświat, w którym żyją jedni i drudzy, myślący tak lub inaczej, lubiący to albo coś zupełnie innego.
Ale granica to też odpowiadanie sobie na pytanie, kim ja jestem. 

Takie myśli i różne pytania krążą dookoła mojego fotela expata, w którym obserwuję, oglądam lub słucham doniesień ze świata, ze szczególnym uwzględnieniem szufladkowania i nacjonalizacji. 

- Kim jestem i skąd pochodzę?
Na to pytanie odruchowo odpowiadam, że Polką. Ale kiedy ktoś zaczyna się dopytywać w stylu krakowskim o sześć pokoleń wstecz, to już mam problem. Zacznijmy od mamy. Urodziła się pod koniec II wojny światowej na Kresach Wschodnich. Jako berbeć poruszając się raczej za niż przed frontem, z Armią Czerwoną, trafiła na tereny Pomorza. W historiach rodzinnych krążą opowieści o ukrywaniu w dziadkowej piwnicy Niemek przed radzieckimi sołdatami. A ona sama, jak trochę podrosła ruszyła własną drogą ze Słupska przez Kraków do Warszawy. 
U taty jest jeszcze ciekawiej. Jeden z pradziadów był Austriakiem, w swych podróżach po Europie postanowił zbudować karczmę w Żurawicy pod Przemyślem i zostać w Polsce na stałe. Drugi  z Ukrainy wyruszył do Warszawy. Jego córka, mama mojego taty, spokojnie w stolicy dorosła, ale jako mężatka mieszkała to tu, to tam kolejnym swym dzieciom zmieniając miejsce urodzenia: tata - Wałbrzych, ciocia - Pułtusk, wujek - Przemyśl. A mój tata, po Wałbrzychu, Przemyślu i jeszcze paru miastach ostatecznie wrócił do Warszawy. Jak widać syndrom niespokojnych nóg to część mojego kodu genetycznego.

Dlatego tak ciężko odnaleźć mi się w nacjonalizmie i przypinaniu łatek, kto jest prawdziwym Polakiem, a kto nim nie jest. Może jako dziecko nie wszystko słyszałam, może niewiele widziałam, ale nie pamiętam pytań o „prawdziwego patriotę”. Gdyby ktoś mnie o to zapytał, te pewnie mówiłabym, podobnie jak i dziś, o  rzetelnie płaconych podatkach, o uczeniu się historii i kultury polskiej, o posługiwaniu się językiem, może nawet o słuchaniu Chopina. Ale mogłabym również wspomnieć o tak nieistotnych rzeczach jak: smak zupy ogórkowej, nierzucaniu śmieci na ulicę, czy rozmowie z panem taksówkarzem. Nie potrafię podać definicji patriotyzmu, bo on po prostu jest. I tak samo, jak nie zastanawiam się nad oddychaniem, tak nie kreuję sobie i w sobie obrazu prawdziwego patrioty. Kiedy jednak rozmawiam z moimi tutejszymi znajomymi, to chętnie opowiadam o naszym szeleszczącym języku. Z przyjemnością opisuję nasze zwyczaje świąteczne, weselne, pogrzebowe. W okolicach Wszystkich Świętych jest okazja aby zacytować Mickiewicza. A kiedy pada pytanie o to, co w Polsce warto zobaczyć, to w zależności od zainteresowań rozmówcy opowiadam o: ciszy w schronisku Samotnia, zachwycie stania na Czerwonych Wierchach, przestronności Mazur, kosmopolitycznym Zamościu, XIX wiecznej Łodzi, zawsze punktualnym Poznaniu, szybkiej i stale zmieniającej się Warszawie, dostojnym Krakowie lub różnorodnym Trójmieście. Na miejscu, w Szwajcarii, cieszy mnie podróż Solarisem pomiędzy Locarno a Asconą, okna Fakro zamontowane u znajomych czy obecność w centrum Zurychu salonu Inglota. Miło jest też słyszeć opinię, że Polacy są dobrze wyedukowani, znają języki i mają (póki co) szeroką wiedzę. 

Granice mogą być różne, pomiędzy krajami, religiami, społecznościami, firmami, językowe, obyczajowe, kulinarne. Ich przekroczenie zmienia naszą perspektywę, stawia zupełnie nowe pytania. Być może jesteśmy się w stanie czegoś nowego nauczyć, coś więcej zrozumieć. Nawet podróżując po Polsce, mentalnie, infrastrukturalnie, obyczajowo trafiamy raz do carskiej Rosji, raz na Galicję, raz do pruskiego porządku. Nie jesteśmy może tak zróżnicowani jak Szwajcarzy, ale monolitem też nie jesteśmy. 
Granice nas kształtują, wymagają samookreślenia i wyciągają to, co jest fundamentem. Na granicy nie można być nikim i znikąd. 

Z nacjonalizmem spod zielonego sztandaru bardzo mi nie po drodze. Pod płytkimi hasłami „Polska dla Polaków” można wejść na pokład linii Swissair, bo rachunek ekonomiczny nie ma już barw narodowych. Dlatego daleka jestem od krzykaczy, wolę odmianę cichą, ale konsekwentną. Tę budowaną latami, oczywistą jak oddech, zakorzenioną głęboko, rozpoczynającą budowanie wspólnoty od własnego wnętrza, nawet jeśli jest budowana w fotelu expata, ustawionym w centralnej Szwajcarii.

CDN

Pieśń, cóż mogłoby być innego:  Chopin