czwartek, 7 maja 2020

Student z Kolumbii chce grać poloneza

Bartłomiej Nizioł, urodzony w Szczecinie skrzypek i koncertmistrz Opery Zuryskiej. Rozpoczął naukę w wieku 5 lat. Jak mówi, granie było dla niego tak naturalne jak chodzenie. Laureat wielu międzynarodowych konkursów skrzypcowych. Po konkursie Jacques’a Thibauda w Paryżu – ostatnim, w jakim brał udział – podpisał dwuletni kontrakt na trasę koncertową. W jej ramach zagrał ponad 100 koncertów na całym świecie. Nagrodzony czterema Fryderykami – nagrodami Polskiej Akademii Fonograficznej i niemiecką Echo Klassik Award. Od 1995 r. mieszka w Szwajcarii.


Do Szwajcarii trafiłeś za wykładowcą Pierre’em Amoyalem, choć obaj zakładaliście, że będzie to Paryż?
- To dłuższa historia. Początki mojej kariery przypadają na przełom lat osiemdziesiątych 
i dziewięćdziesiątych. Szczęśliwie nie wszyscy już pamiętają, jakie były wówczas kłopoty z wyjazdem z Polski. Chcąc wziąć udział w zagranicznych konkursach, musiałem zgłosić się za każdym razem po wizę i paszport służbowy do nieistniejącej obecnie Agencji Artystycznej PAGART oraz starać się  o państwowe dofinansowanie przelotów i pobytów. Kiedy więc już byłem na etapie rozpoczęcia pracy, chciałem wyjechać gdzieś, gdzie miałbym szansę grać na lepszym instrumencie. Miałem nadzieję, że za granicą uda mi się dotrzeć do jakiegoś prywatnego kolekcjonera lub fundacji, która mi pomoże. I to był główny powód wyjazdu. 

Czyli jednak nie nauczyciel?
- Nie, miałem wtedy sporo propozycji. Regularnie grywałem już w Niemczech. Były pomysły, aby wyjechać do Nowego Jorku czy Paryża, gdzie właśnie uczył Amoyal, u którego chciałem kontynuować naukę. Ponieważ zmieniły się jego plany i rozpoczął wykłady w Szwajcarii, tak i ja trafiłem do Lozanny. 

A kiedy dostałeś swój wymarzony instrument?
- Przyjazd tutaj szybko rozwiał moje złudne nadzieje, że jak tylko wysiądę z pociągu, od razu znajdę mecenasa, który wyciągnie instrument ze swojej szafy i powie: proszę bardzo, oto Stradivarius. Okazało się, że aby mieć do dyspozycji światowej klasy instrument, muszę najpierw dostać się do orkiestry.

Archiwum B. Nizioł, fot. Marcin Stępień

 I tu w Twoim życiorysie pojawia się pozycja „koncertmistrz orkiestry Tonhalle” w Zurychu.
- Tak, jest rok 1996 i wygrywam konkurs na II koncertmistrza tej orkiestry. Ale wymarzony instrument dostałem dopiero po kilku latach pracy. Były to skrzypce Stradivarius Wieniawski z 1719 r.

Kim jest koncertmistrz?
- Można powiedzieć, że jest to pierwsza osoba po dyrygencie. Patrząc czysto technicznie, jest to muzyk, który gra jak najbliżej dyrygenta i musi przekazywać jego intencje całej orkiestrze.

Jak wygląda taki konkurs?
- Przede wszystkim jest rozpisany na każde miejsce w orkiestrze. W jego pierwszym etapie kandydaci przesyłają swoje dossier, im lepsza orkiestra, tym większe zainteresowanie. Następnie wybrani kandydaci prezentują się przed komisją złożoną z członków orkiestry, grając przy każdym kolejnym poziomie kwalifikacji coraz bardziej złożone formy, aż do repertuaru, który gra się później w orkiestrze. Zwycięzca zaczyna grać z orkiestrą. Okres próbny w Tonhalle czy w Operze trwa dziewięć miesięcy i dopiero po tym czasie można zostać pełnoprawnym członkiem orkiestry.

Po kilku latach grania z orkiestrą Tonhalle chciałeś zawalczyć o pozycję pierwszego koncertmistrza?
- Tak. Były wtedy otwarte konkursy w Operze Zuryskiej i w Stuttgarcie. Oba wygrałem, ale wspólnie z rodziną postanowiliśmy pozostać w Szwajcarii. 

Nowe miejsce pracy, nowy instrument?
- Kiedy dostałem się do Opery, poszedłem do ówczesnego dyrektora, Alexandra Pereiry. Wytłumaczyłem, że w Tonhalle grałem na świetnym instrumencie, i czy mógłby mi jakoś pomóc. Niczego nie obiecał, ale uruchomił swoje kontakty. A obraca się w takim towarzystwie, w którym zakup unikalnych skrzypiec nie jest problemem. Na wyścigach konnych spotkał znajomego kolekcjonera i opowiedział mu o mnie i moich potrzebach. Krótko po naszej rozmowie wezwał mnie do biura z informacją, że ma dla mnie instrument. Nie spodziewając się, co mnie czeka, poszedłem i dostałem do ręki instrument warty wiele milionów dolarów z informacją: proszę bardzo, to są pana skrzypce. I wręczył mi Guarneri del Gesù z 1727 roku.

Coś w stylu: tu są kluczyki do Bugatti, przyjemnej jazdy?
- Dokładnie tak. Myślałem, że wtedy dostanę zawału serca. A najlepsze jest to, że są to skrzypce, które najbardziej odpowiadają mojemu stylowi gry. 

Archiwum B. Nizioł, fot. Marcin Stępień

Grasz bardzo szeroki repertuar, od baroku po muzykę współczesną, jesteś solistą, grasz w orkiestrze i zespołach kameralnych, ale bardzo dużo miejsca przeznaczasz na muzykę polską. Czujesz się jej ambasadorem?
- Tak, jak najbardziej. Od zawsze staram się promować naszych kompozytorów, albo umieszczając ich utwory w programach recitali, albo poprzez nagrania. Nagrałem prawie cały repertuar Henryka Wieniawskiego, ale też Karola Lipińskiego, Grażyny Bacewicz, Stojowskiego… Może powiem banalnie, ale jest to muzyka bliska mojemu sercu i wydaje mi się, że wiem, jak ją grać, żeby była dobrze odbierana. 
Wprowadzam też polski repertuar moim studentom w Hochschule der Künste w Bernie, często na ich własną prośbę, po tym jak usłyszeli moje wykonania w internecie. Cieszę się bardzo, kiedy student z Kolumbii mówi, że chciałby zagrać poloneza Wieniawskiego. 

Z polską muzyką wiąże się również Twój najnowszy projekt sonaty.pl: nagranie i popularyzacja wszystkich sonat napisanych przez polskich kompozytorów.
- Tak, jest to projekt krakowskiej agencji Kameny. Przeszukujemy archiwa w poszukiwaniu utworów. Często znajdujemy ich fragmenty. Rekonstruujemy i nagrywamy. Koordynacją projektu zajmuje się p. Agnieszka Skotniczna, a efekty jej prac wraz z Michałem Francuzem nagrywamy w Auli Akademii Muzycznej w Katowicach. Za realizację nagrań odpowiada p. Beata Jankowska-Burzyńska, na co dzień współpracująca z orkiestrą NOSPR-u. Tak więc warunki pracy mamy znakomite. 

Patrząc na program projektu widzę tu i znane nazwiska: Bacewicz, Paderewski, Szymanowski, ale to nie od nich zaczęliście.
- Dokładnie tak. Zaczęliśmy od Witolda Friemanna, kompozytora związanego z Wielkopolską. Jego dwie sonaty skrzypcowe były naszym pierwszym materiałem, który został przygotowany niemalże od zera, czyli od rękopisu. Następnie Paderewski, Stojowski, Żeleński, czyli kompozytorzy, którzy byli też ze sobą związani i zaprzyjaźnieni. Chcemy nie tylko rekonstruować i nagrywać, ale również grać te utwory podczas koncertów, i koncepcja programu złożonego z dzieł tych trzech kompozytorów ma największy sens. 
Na uwagę zasługuje również jednoczęściowa sonata Feliksa Konopaska z XIX w. Jest to autor nieznany prawie w ogóle, ale to on napisał pierwszą instrumentalizację Hymnu Polskiego. 

Nagrane utwory udostępniacie w domenie publicznej. Każdy może wejść na stronę www.sonaty.pl, posłuchać ich w całości i całkowicie za darmo?
Tak, jest to projekt finansowany ze środków budżetu państwa i z założenia jest niekomercyjny. 

Archiwum B. Nizioł, fot. Artan Hürserver 

Jakie masz plany koncertowe lub płytowe w najbliższej przyszłości?
- Niestety, ze względu na epidemię przedstawienia i koncerty w Operze Zuryskiej są wstrzymane. Nie wiemy też, jak będzie wyglądał kolejny sezon. Ale jestem w trakcie przygotowywania i nagrywania utworów Feliksa Janiewicza. Ten pomysł pojawił się jako efekt uboczny projektu sonaty.pl. Janiewicz był kompozytorem przełomu XVIII i XIX w. Urodził się w Polsce i w wieku 20 lat wyjechał na tournée koncertowe po Europie. Zatrzymał się we Francji, skąd uciekł przed Rewolucją Francuską do Londynu, a następnie do Szkocji. W edynburskiej bibliotece znajduje się jego archiwum, w tym pięć koncertów skrzypcowych. Są one napisane w podobnym stylu, co koncerty Mozarta. Panowie zresztą się znali i przyjaźnili. Podobno nawet jedną z części swojego koncertu Mozart dedykował Janiewiczowi. Chcemy nagrać divertimento na dwoje skrzypiec i wiolonczelę, duety na dwoje skrzypiec i wspomniane koncerty skrzypcowe. Materiał będziemy nagrywać w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, które ma wspaniałą akustykę. Mam więc nadzieję, że już niedługo zaczniemy prace i płyta szybko się ukaże.